Dzień 9
Gubbio, Gubbio, GUBBIO!!!
O Święty Franciszku, co za miejsce. Może się wydawać, że to kolejne ładne miasteczko (tym razem na zboczu). Ale to miasteczko jest tak fantastyczne, tak niesamowicie malownicze, tak pełne zaułków, alejek, zakamarków, mikroskopijnych sklepików, widoków, że można dostać zawrotów.
Jest sporo podobieństw do Asyżu (Franciszek tu też się lansował), ale Asyż przy Gubbio zdaje się taki trochę wymuszony, turystyczno-katolicki. A tu wszystko jest wyluzowane.
No i są dwa dodatkowe walory: występowanie koleżanek Gauthier i kolejka linowa, która zamiast kabiny, ma mini metalowy kosz, przypominający trochę średniowieczne narzędzie tortur. Dziecko przeszło wszystkie stadia fascynacji kolejką, od ostrożnej ekscytacji po błagania o jeszcze raz. Muszę przyznać, że jazda tym ustrojstwem to świetna rzecz. A poza tym miasto było areną najnowszej części Harry’ego Pottera: Harry Potter i Szalone Czarownice.
Dzień 10
Sassoferrato, Santo Stefano, Arcevia
Czas był pożegnać się z przemiłym hotelem Anna Boccali. Lokalny kotek był straszliwie niezadowolony, bo przez 5 dni karmiliśmy go bekonem, a teraz to co? Mijając po drodze po raz kolejny Perugię, mało nie spowodowałem wypadku, bo tak się zapatrzyłem na to piękne miasto. Ale – jak się okazało – piękne widoki były dopiero przed nami. Po przejechaniu granicy między Umbrią a Marche, znajdujemy się nagle w innych okolicznościach przyrody. Gór jest więcej, pofałdowań terenu też, widoki stają się coraz bardziej niesamowite.
Lunch w Sassoferrato tylko zaostrza nasz apetyt na więcej, jedziemy w ogólnym kierunku naszego AirBnB, robi się naprawdę fantastycznie, nie ma zasięgu telefonii komórkowej, wjeżdżamy w jakąś bramę, a tam… Dość powiedzieć, że rozwodu nie będzie (tak, to ja wybrałem lokal). Pizza w pobliskiej Arcevii była już tylko przysłowiową wisienką na przysłowiowym torcie.
Dzień 11
Genga, Portonovo, Santo Stefano, Sassoferrato
Pojawiły się pogłoski, że koleżanki Gauthier występują również gdzieś nad morzem. No to jedziemy, a po drodze mijamy wąwozy wokół Gengi i jest dość monumentalnie. Po chwili droga zmienia się w autostradę, potem gdzieś skręcamy w mniejszą drogę, potem kolejny zakręt i jeszcze mniejsza, potem droga się kończy, a zaczynają kamienie, kamienie się kończą, zaczyna się trawa, trawa się kończy, zaczyna się przepaść. GPS twardo twierdzi, że tu już zaraz jest plaża, ale Renault Captur to nie Jeep Renegade ze zdjęć na reklamach (takich z drona, co to on wjechał na szczyt góry i se stoi), więc wracamy do bardziej cywilizowanych dróg (ku zaskoczeniu GPSa, który ciągle chce, byśmy zawrócili) i dojeżdżamy do pięknego znaku informującego, że miejsca parkingowe skończyły się w czerwcu. Jesteśmy z Polski, nic sobie z tego nie robimy, jedziemy na parking, a tam miejsca na luzie, zero problemu, 0.80 EUR za godzinę.
Koleżanki Gauthier oczywiście występują w dużych ilościach, plaża jest super, jest prysznic i knajpy z rybskiem, relaks.
Po relaksie wpadamy na samobójczy pomysł pojechania wszyscy razem do naszego lokum. Droga, acz piękna, naznaczona jest słuchaniem w absolutnej ciszy Harry’ego Pottera, dojeżdżamy, zaczyna się szał na łąkach i polach. Kaucja poszła w p… 🙂 Udaje się nam uratować resztki zabudowań obietnicą pizzy w Sassoferrato. Jest ona dobra. Bardzo. Ciekawe jak w sobotę ten szał wytrzyma Rzym…