Dzień 1
Warszawa, Fiumicino, Tivoli, Palombara Sabina, Nerola.
Różne były pomysły na koniec wakacji, ale przeważyły zmasowane siły dziecka, które zażyczyło sobie pizzy i koleżanek Gauthier. No to postanowiliśmy obadać centralne Włochy (bo tam podobno mają występować koleżanki Gauthier), z założenia unikając turystycznych potęg w typie Sieny czy innej Florencji.
Po wylądowaniu na Fiumicino (i zapoznaniu się z jakimiś koleżaneczkami podczas czekania na bagaż) wsiedliśmy w Captura i pojechaliśmy do Tivoli. Miasto to znane jest głównie z Villi d’Este. Villa d’Este znana jest głównie z fontann. Fontanny są tu otóż hodowane, dokarmiane, puszczana jest im muzyka, żyją w naturalnym środowisku z dala od niebezpieczeństw. Niektóre dożywają sędziwego wieku, otoczone rodziną i przyjaciółmi. Mega miejsce.
Po sesji zdjęciowej okolicznych pagórków i wodospadu ruszyliśmy w ogólnym kierunku hotelu i tak sobie jechaliśmy pobocznymi drogami, gdy nagle, bez ostrzeżenia pojawiła się Palombara. Okazuje się, że jest tu jakiś moralny imperatyw budowania miast na wzgórzach. Niektóre z tych miast mają też zamki. Niektóre z tych zamków są hotelami – np. w Neroli.
Wbiliśmy się zatem jak po swoje, przywitał nas rycerz w zbroi (martwy) i pan recepcjonista (żywy), który oświadczył, że nasz pokój został zaatakowany przez burzę i nie ma ciepłej wody. Dał nam więc drugi pokój, gdzie była ciepła woda i mogliśmy sobie mieć dwa. Byłoby super, ale oba były… no… otóż nad wyraz (cenz.) syfne były. Cały zamek zajebisty. Restauracja ąę. Obszary wspólne czadowe z mega klimatem. Obsługa pierwsza klasa. Widoki bajkowe. A w pokoju delikatnie ujmując śmierdzi stęchlizną i grzyb ściele się gęsto. Cóż, dobrze że jedzenie powalające, może szybko zaśniemy. Jutro w dalszą drogę!
Dzień 2
Nerola, Ornaro, Piediluco, Marmore, Narni, Orte
Zamek za dnia jest tak samo fajny, jak wieczorem, zwłaszcza jak się wyjdzie z pokoju. Zatem po wykonaniu okolicznościowych zdjęć, ruszamy.
Po drodze nadal napotykamy wyskakujące znienacka miasta na wzgórzach (np. Ornaro), już nas to nie rusza, czas na jakieś akweny wodne. Na pierwszy rzut idzie Piediluco. Mieścina ma jedną ulicę oraz pustawe jezioro otoczone malowniczymi pagórkami, od których głodniejemy. Idziemy szukać lokalu, Google mówi, że to przy tej jednej ulicy, ale nic nie ma, są za to schody. Otóż Piediluco schowane jest za pierwszą linią kamienic. Jak się wejdzie głębiej, trafia się do labiryntu uliczek, przejść, schodów, mini domków, knajpek, kotów, prania na środku chodnika i takiego klimatu, że można ocipieć. A rzeczona knajpa jest na samej górze i nie wiem nawet, co jadłem, takie są widoki. Zszokowani jedziemy dalej, ku znalezionemu przez Zu pokątnemu wodospadowi.
Nieco zbija nas z tropu parking pod tymże (wielkości parkingu pod IKEĄ) i tłum ludzi. Dobra, idziemy. Wodospadzik okazuje się wodospadziskiem, w sumie całym zestawem wodospadów, nawala z całej pary w grunt, obłęd. Z wysoka dostrzegamy, że można ów wodospad obadać z dołu, widok jest jeszcze lepszy i można się ochłodzić w mgiełce generowanej przez nawalanie w grunt.
Wyglądało na to, że to koniec na dziś, po drodze miało być tylko jakieś małe miasteczko o nazwie Narni. Nigdy się nie nauczymy… Narni (którego nazwa jest inspiracją książkowej Narnii) to obłędne średniowieczne, kamienne miasteczko (obowiązkowo na szczycie wzgórza, ale to truizm). Łazimy jak oniemiali z lodami w gębach, aż żal odjeżdżać, bo trochę strach, czy kolejny hotel znów będzie hodowlą fungusów.
Kolejny hotel otóż jest marzeniem światłego estety. Dopieszczony, przemyślany w każdym calu i czysty! Wadą jego restauracji jest jednak brak pizzy, więc ruszamy w poszukiwaniu tejże (po drodze zauważając ze znudzeniem Orte – kolejne miasto na wzgórzu). Pizzę jemy na jakimś lokalnym osiedlu, w okolicy wyglądającej jak pawilony handlowe w Łomży. Pizza po 2.5 EUR, młodzi i starzy siedzą sobie i konsumują, klimat jak w latach 60-tych, pizza genialna. To był po prostu idealny dzień. Idealny.
Dzień 3
Orte, Todi, Civitella del Lago, Orvieto, Sovana
Dzień rozpoczął się od widoków w stylu późnego Conan-Doyla. Okolice naszej locandy są naprawdę powalające (nawet mimo przechodzącej przez te okolice autostrady A1), ale trzeba zwiedzać dalej, bo wpis się sam nie zrobi.
Jedziemy więc do Orte, które – jak na średniowieczne miasteczko przystało – ma ulice szerokości 7 cm, ale samochody wjeżdżają. Wjeżdżamy i my, i znów jest naprawdę pięknie i klimatycznie, wszędzie wiszą jakieś flagi jak na turnieju rycerskim. Następne na liście jest Todi, zdaje się, że jest ciut bardziej znane, co oznacza, że na mieście jest 17 osób, a nie 9.
Po Todi (kojarzącym się z Toadim z Gumisiów) czas na Orvieto, ale że po drodze jest jezioro Corbara, postanawiamy zboczyć na chwilę, żeby zobaczyć jezioro z góry. Zboczenie (nomen omen) kończy się wizytą w prześlicznej, mikroskopijnej, średniowiecznej osadzie Civitella del Lago, z widokami za milion dolarów i kotami chcącymi zjeść dziecka kabanosy.
Rzeczone Orvieto nas nieco zawodzi (tak, tak, już się nuda wkrada), bo tak tu zwyczajnie, deptak, sklep Benettona, lodziarnia. Z tym, że… mają tu katedrę. No wywaloną w kosmos. Kto kiedy słyszał o katedrze w Orvieto, ja się pytam???
Następnie GPS wybrał najbardziej krętą z możliwych dróg do hotelu w Sovanie, po uspokojeniu błędników okazało się, że Sovana to miła (naturalnie kamienna) ulica z knajpami, a nasz hotel, który z zewnątrz wygląda jak malutka kamienica z trzema izbami, ma z tyłu gigantyczny ogród, basen stylizowany na wczesnego Dionizosa, labirynt z żywopłotu i 600 kotów. Ciao!
Dzień 4
Sovana, Pitigliano, Capodimonte, Marta, Sovana.
Nadszedł dzień relaksu. Tylko 3 miejscowości plus spacer wokół hotelu. Spacer rozpoczął się nad basenem, który jest dość urodziwy, ale jednak woda piździ, dziecko więc zaprotestowało (trzeba było nie jeździć po Turcjach), tatuś się szybko przekąpał i w drogę (poprzedzoną zabawą z setką kotów). Kierunek Pitigliano, bo było blisko i podobno ładnie. No gdzie tam… Dramat! Koszmar!
Znów średniowieczne miasto na wzgórzu! Ile można?! Ciekawostką tego akurat miasteczka jest to, że można dojść do jego końca. Idzie się długą, kamienną uliczką, nagle jest mur i koniec 🙂 Pod pobliską knajpą gromada Polaków przy dźwiękach nokturnu poinformowała nas, że dziś w mieście nic już nie zjemy, bo wszystko zajęte. 6 minut później jedliśmy w miłej osterii.
Pożywieni i znudzeni wzgórzami i pięknymi miastami na nich udaliśmy się nad pobliski akwen wodny o nazwie Lago di Bolsena. U nas takie jezioro byłoby areną walk plażowych, samochody stałyby wszędzie, po plaży chodziliby pokątni sprzedawcy piwa i rurek z bitą śmietaną. Tu spotkaliśmy 8 osób, bar był jeden (pusty), na parkingu stanąłem sobie w poprzek 3 miejsc (because I could!), ale co się dziwić, jak oni mają tu tych jezior tyle, co nasz hotel kotów.
Po powrocie do hotelu i krótkim spacerze po Sovanie, będącej pamiątką po Etruskach, poszliśmy na pizzę, ale nie tak od razu, bo kelnerka zapytana o godzinę otwarcia, podała trzy różne, a tak w ogóle, to się zobaczy. Na szczęście pizza była mega. Na szczęście w hotelu wciąż były kotki.